Ostatnio będąc na bazarze przymierzałam szary płaszcz rodem z moich najpiękniejszych snów i jednocześnie  nowojorskich wybiegów (no okej, przesadziłam, może ze stylizacji jakiejś początkującej szafiarki). Z racji mojej  marnej  postury wyglądałam w nim niczym krasnal w człowieczym wdzianku. Z wielkim żalem w głosie zadałam pytanie w przestworza: „dlaczego to musi być standardowy rozmiar?!” (:(), na co przemiła pani swoją łamaną polszczyzną (która swoją drogą jest cudowna!<3) powiedziała: „żeby pasowało na wszystkich”(:)). A tak to już jest, że jak coś ma być dla wszystkich to w rezultacie nie jest idealne dla nikogo. Najbardziej w tym pokrzywdzeni są Ci, na których ubranie jest totalnie za duże, albo stanowczo za małe. Inni jakoś się w tym odnajdą.



Tak też jest z ludźmi

Stworzyliśmy sobie kulturowo takiego standardowego człowieka i z góry zakładamy, że każdy ma taki być. Co najgorsze – wszyscy staramy się tacy być. Bo wypada, bo tak się przyjęło, bo uznają mnie za dziwaka.  Co prawda, tak jak w przypadku standardowych ubrań nie ma osoby, która by się wpisywała idealnie w ten standard. Czasem są odchylenia w którąś ze stron.  Jednak do pewnego stopnia jesteś okej, całkiem normalny. Jednak gdy tylko za bardzo się odchylisz, to coś z tobą nie tak.


Standard

Standardowy człowiek jest rozmowy, zabawny, zagada do Ciebie wychodząc z mieszkania i spotykając cię w windzie, będzie się ubierał tak zwanie „normalnie” i mówił schematycznie. Zainteresowania to filmy, albo sport. Jak młody to student. Będzie miał pracę jak każdy inny, wierzył w Boga i będzie chciał założyć rodzinę. Każdy inny to dziwak.  


A, bo ona jest dziwna

Zaczyna się ocenianie. A ona to jest taka i taka. Ale weź człowieku spójrz najpierw na siebie. Ja wiem, że od małego jesteśmy uczeni oceniania, ale w zasadzie, co cię to obchodzi jaka ona jest. No jest jaka jest i co z tego. I dopóki słyszysz epitety jak: mało rozmowna, nieśmiała, nerwowa i tak dalej, to jest okej. Ale najłatwiej jest wtedy powiedzieć jedno słowo- worek DZIWNA, które zastępuje mnóstwo innych epitetów. A dziwny jest ten, kto nie jest wpisuje się w standardowy model człowieka.
Tylko, kto powiedział, że jedynym słusznym rozwiązaniem na bycie, jest właśnie ten standard?

Znam kogoś, kogo cały czas się czepiają, o to jaki jest. No, ale właściwie co z tego? Ja wiem, można by mi odpowiedzieć to, co słyszę zwykle, gdy jakieś zarzuty wydają mi się w ogóle niegodne rozpoczynania tematu, czyli: Nic, tak tylko mówię. No i okej, ale to, że ktoś zachowuje się inaczej niż większość, czyli standardowy model, nie oznacza, że jest dziwny i jest jednoznacznie negatywny. Jesteśmy różni i super. I nie wszyscy muszą być rozmowni, zabawni i inteligentni.




W dzieciństwie nie było niedzieli, bez „Disco Relax”, a Shazzę słuchało się godzinami. W podstawówce, mówiłam, że nie pójdę na studniówkę – tak bardzo gardziłam gatunkiem jakim jest disco-polo. Aż poszłam na jedną dyskotekę szkolną (czasy gimnazjum, wiecie) i odkryłam jego istotę. Muzyka chodnikowa, jak początkowo nazywano ten gatunek, w swoim zamierzeniu ma być lekka i prosta, więc ma po prostu bawić. A tymczasem właśnie za to się z niego szydzi i wyśmiewa.

Jak to się zaczęło?
Co prawda nie pamiętam tych czasów, ale szybkie spojrzenie na rys historyczny na Wikipedii (swoją drogą, jeśli coś jest na Wikipedii, to znaczy, że jest znaczące!) pozwoliło mi ustalić, że ukształtowanie się disco-polo nastąpiło w latach 80 XX wieku. Jednak największa popularność  tej muzyki przypada na lata 90. Z czasem traciła uznanie, by później znów zanotować wzrost zainteresowania w 2007. Wydaje się, że od tego czasu popularność disco-polo ciągle rośnie. Organizowane są kolejne festiwale, powstają coraz to nowe…zespoły? Chwytliwe melodie przenikają do codziennej kultury, a piosenki disco-polo pobijają rekordy wyświetleń na youtubie.

Ma być lekko
Jasne, nie jest to ambitna muzyka  dla wyrafinowanych gustów. Ma prostą melodię. Warstwa tekstowa także często nie jest wyszukana, ale za musi być chwytliwa. Wbrew pozorom jednak czasem zdarzają się piosenki, w których słowa stają się kluczem do długich godzin rozmyślań. Przykładem będzie tu komentarz jednego z użytkowników youtube’a pod piosenką Basty – 8 sekund . Użytkownik zastanawia się: „Pomijając estetykę i poziom muzyczny tego "przeboju", to nurtuje mnie czemu akurat "8 sekund"... a nie na przykład 7 albo 9?”. Inni kombinują: „Bo to połowa numeru 16”, niektórzy używają terminów literackich rodem z liceum: co autorka miała na myśli”,a sam zespół milczy, nie daje klucza interpretacyjnego.

Często też tekst piosenki ma podłoże mocno erotyczne, choć raczej dwuznaczne, tak, że gdybyś chciał/chciała wytknąć to tekściarzowi, to zapewne skwitowałby to: głodnemu chleb na myśli . Kobiety w teledyskach są sprowadzane do roli emanowania cielesnością: świecenia biustami i wyginania się przy wokalistach, którzy grają prawdziwych królów dyskoteki w białych adidasach.
No, ale słuchajcie, jaki inny gatunek muzyki może poszczycić się: takimi rymami (np. nawet nie wiem, czy cię kocham, czy nie kocham, choć nocą tęsknię, szlocham), swobodą, lekkością i taką odwagą? Trzeba mieć jej sporo, żeby robić w disco-polo.
Nie wspominając, o tym, że wykonawcy disco-polo są coraz przystojniejsi (czyt. P. Zenon Martyniuk).

I w disco-polo wcale nie chodzi o to, żeby umieć śpiewać. A o to, żeby porwać publiczność, która będzie się dobrze bawiła przy takich rytmach.


Możemy mieć różny stosunek do disco-polo. Jednak w tym wszystkim najbardziej żal mi tych, którzy na poważnie hejtują ten gatunek i biorą go na serio. I wcale teraz nie ubliżam mu. W swoim zamierzeniu disco-polo ma być gatunkiem lekkim, przeznaczonym do tańczenia i dobrej zabawy, a nie po to, żeby zaspokajać doznania estetyczne melomanów. Więc może ludzie, hej! Trochę dystansu, przestańcie ciągle naśmiewać się z disco-polo. Jest jakie jest, bo takie ma być (głęboka pointa tego posta). Więc nie ma co obrażać wokalistów, którzy swoją drogą zarabiają zapewne 10krotnie więcej pieniędzy niż hejterzy w życiu zobaczą.  A wyświetlenia mówią same za siebie.
Wśród nauczycieli zbierasz pochwały. Wiedzą, że zawsze masz odrobione prace domowe, dostajesz dobre oceny ze sprawdzianów, a poprawy na koniec każdego semestru cię nie dotyczą. No, chyba że zabrakło ci odrobinkę do 5. Ale i tak ci ją postawią, bo przecież sumiennie pracowałeś cały czas, wiedzą, że cię stać. Leci w telewizji fajny film? I tak nie obejrzysz,  bo musisz się uczyć, jutro przecież sprawdzian z przyry. A później po latach, kiedy wchodzenie po kolejnych szczeblach edukacji było dla ciebie jak spacerek, budzisz się i zastanawiasz, po co właściwie było to wszystko? A straconych lat, nie odda nikt...


Ideał ucznia
Nauczyciele co prawda nie lubią (no, czasem są odstępstwa) podlizywaczy. Za to lubią uczniów, którzy nie sprawiają problemów, nie dociekają, nauczą się na kartkówkę, sprawdzian, odpytywanie, mają jasną sytuację z ocenami i nie zawracają głowy jakimiś poprawami, czy innymi pierdołami. Chyba że kujonowi niedajbóg zdarzy się dostać 3 z kartkówkii po wyliczeniach ze strachem dochodzi do wniosku, że przez to nie będzie miał 5 na koniec.  A jak to tak, nie mieć 5, bo co, dlaczego? Nie ma zmiłuj się. Odpytywania, kartkówki, sprawdziany – liczą się tylko oceny. Tłuką ci o tym i rodzice i dziadkowie i na dokładkę jeszcze  nauczyciele. Oceny i oceny – tylko one się liczą.


Kujonie, ale po co tak kujesz?
Kiedyś moja wychowawczyni powiedziała, że największy problem z wyborem szkoły na dalszy etap edukacji, mają ci, którzy albo niczego nie umieją, albo są dobrzy ze wszystkiego. I to są mądre słowa. Jeśli wiesz, że coś przychodzi ci łatwiej, to wiesz, do czego się nadajesz. Jeśli nic nie umiesz, masz problem, bo nie wiesz, czy i gdzie sobie poradzisz. A jak jesteś dobry ze wszystkiego po trochu to… nie jesteś wybitny w niczym. A mógłbyś. Gdybyś tylko sobie odpuścił zdobywanie dobrych ocen ze wszystkiego począwszy od w-fu i reli i zajęć artystycznych. Szkolny kujon to zarodek perfekcjonisty, który teraz zaczyna od zdobywania jak najlepszych ocen, bo inaczej nie umie. Jak już raz pokażesz, że potrafisz, to później już machina się napędza i nie możesz tego przerwać. A u kujona z przyjaciółmi też krucho, więc żeby sobie wynagrodzić takie frajerstwo, to przynajmniej będzie błyszczał w klasie. Koleżanki albo cię nie lubią, bo ty zawsze wszystko umiesz i społecznie trochę odstajesz, albo widzą w tobie źródło podpowiedzi i prac domowych do spisywania. Ale wtedy się jeszcze nie zastanawiasz nad tym, bo na jutro trzeba odrobić matmę, polski i angielski, a facetka z fizy powiedziała, że może być jutro kartkówka.



Znaleźć umiar
Bycie dobrym uczniem nie jest złe. Jest super! To fantastyczne, że już od pierwszych obowiązków, przed jakim stawia cię życie, chcesz go wypełniać jak najlepiej. Uczyć się, zdobywać wykształcenie, które podobno ma zaprocentować w przyszłości. Nie twierdzę, że nie ma wybitnych dzieciaków, które po prostu są wybitne ze wszystkiego. I w zasadzie to gdyby nawet nie chcieli, to i tak należy im się ta 6. Ale o nich nie mówimy, bo to są inteligentni ludzie, a nie kujony. Kujon to ktoś kto kuje i kuje i trochę nie rozumie, co kuje i przede wszystkim, po co kuje. Znaczy się, on wie – dla dobrych ocen, dla świadectwa z paskiem, które rzekomo ma zaprocentować w przyszłości.
A za tym wszystkim kryje się niepewny siebie człowiek, który próbuje pokazać komuś i sobie:„ hej, spójrzcie, jestem czegoś wart! Mam zawsze odrobioną pracę domową, a w swojej karierze nie opuściłem ani jednego dnia w szkole”. I wcale nie dopuszcza do siebie tych słów zazdrosnych nieuków, które wmawiają Ci, że oceny nie świadczą o niczym.


A mnie nikt nie kazał. Ja sama chciałam
Tylko po co? Nie wiem, nie zadawałam sobie nigdy tego pytania. Kiedy poszłam do szkoły, mając za wzór moje siostry, zdobywanie jak najlepszych ocen było dla mnie czymś normalnym. Dawałam radę to i czemu miałabym odpuścić? Bo mnie nikt nie kazał, rodzice nie mówili: masz mieć najlepsze oceny.  A później uczenie stało się moim nawykiem. Czasem nawet to lubiłam. Z czasem przedmiotów było coraz więcej, ale ja nie odpuszczałam żadnego. Jak to? Ja miałabym dostać z niego złą ocenę? Mama przychodziła z wywiadówek, na które raczej nie chciało jej się nawet wybierać, bo nuda – dostanie kartkę, zobaczy dobre oceny i tyle. I tak trwałam w tym uczeniu się rzeczy, które prawdopodobnie nigdy nie zaprocentują. Bo po co było mi się uczyć chemii, skoro poszłam w kierunku zupełnie przeciwnym. Aż wiecie co? Pewnego dnia, już jakoś pod koniec mojej szkolnej edukacji, doszło do mnie, dlaczego przez wszystkie lata edukacji miałam dobre oceny… Ja po prostu nie umiałam sobie odpuścić. Nie umiałam olać sprawdzianu, nie potrafiłam pójść do szkoły z nieodrobioną pracą domową. W ten sposób budowałam swoją samoocenę na bardzo słabym fundamencie, jakim są dobre oceny. Bo fajnie, że dostałam 5 z kartkówki z krzyżówek genetycznych z bioli, ale ja już tego nie pamiętam.  Smutne w tym wszystkim jest jeszcze to, że przez to ganianie za ocenami w szkole przez wszystkie lata, zabrakło mi sił na najważniejszy etap, czyli klasę maturalną.



W skrócie: chcę powiedzieć, że wpajanie dzieciom, że oceny są najważniejsze, jest naprawdę słabe (rodzice, nie róbcie tego!). Oczywiście brylowanie wśród uczniów z najgorszymi ocenami i totalne olewanie szkoły nie jest rozwiązaniem. Jednak zdobywanie jak najlepszych ocen nawet z przedmiotów, do których nawet nauczyciele nie podchodzą poważnie, jest naprawdę destrukcyjne i nieopłacalne. Chcę powiedzieć, że za tym uganianiem się za jak najlepszymi ocenami, stoi coś więcej – strach przed porażką. 
Podstawą komunikacji międzyludzkiej jest rozmowa. Jej jakość warunkuje naszą codzienność. Często nasze rozmowy bywają nieudolne. W stosie niepotrzebnych informacji wymienianych codziennie pomiędzy naszymi najbliższymi umykają nam często te najistotniejsze. Szczególiki, które często, celowo lub nie, zatajamy, rodzą niedomówienia. One później narastają i tworzą konflikty. A więc, chyba sami je tworzymy prawda?


Znany schemat
Pewnie znacie ten schemat. Wysłuchujesz najpierw jednej strony konfliktu. Wyrażasz swoje zdanie. W zasadzie mówisz, że: tak, właściwie miałaś prawo się zdenerwować i w ogóle to jak on mógł tak powiedzieć!  Później masz okazję wysłuchać wersji wydarzeń tej drugiej strony. I ona mówi, że wcale źle nie chciała, że jest zmęczona i chciałaby, żeby ona była bardziej wyrozumiała, czy tam wyluzowała trochę. A ja w tym wszystkim siedzę i myślę, że no w zasadzie to wszystko wporzo, ale przecież to, co mówicie mnie, powinniście powiedzieć sobie nawzajem i konflikt, zamiast narastać, zostałby rozwiązany.


Gdybyś tylko wyraził/a się jasno
Oczywiście, gdybyśmy mówili wprost, o co nam chodzi, byłoby różowo, magicznie, a jednorożce biegałyby po tęczy. Pisząc o mówieniu, o co nam chodzi, mam na myśli nie tylko nasze odczucia i emocje, ale także zamierzenia, czy oczekiwania. Gdybyśmy pozbywali się niedomówień,  rzadziej pojawiałyby się kłótnie, żale i smutki, a także gadki w stylu: Byłeś w sklepie? Czemu nie powiedziałeś, że jedziesz, to kupiłbyś mleko, ser i  żelki. No okej, nie powiedział, że jedzie do sklepu, ale ty nie powiedziałaś, że czegoś z niego potrzebujesz. Dobra, wiem, przykład jest trywialny i na jego podstawie można by popaść w analityczne szaleństwo, mnożąc w nieskończoność możliwe rozwiązania problemu niekupionych żelek. Jednak w momencie, gdy przykładowo, mama wkurza się, że ciągle nie wiesz, czego chcesz, jakie masz cele i tak dalej, a ty dzień i noc zastanawiasz się, co zrobić ze swoim życiem i właśnie od tego zastanawiania się, ciągle nie wiesz, ale na jej przytyki odpowiesz ironicznie, to wtedy w powietrzu wisi burza. A w rezultacie jest tak, że ona chce dobrze i się o ciebie martwi, a ty czujesz się atakowana i także odpowiadasz atakiem, choć w rzeczywistości wcale nie jest tak, że nie myślisz o przyszłości. Albo ona – Twoja dziewczyna, męczy cię o zrobienie czegoś, zrzędzi, ale nie dlatego, żeby Cię wkurzyć, a dlatego, że jej na tym zależy. A ty ciągle to odkładasz, bo masz dużo pracy i jesteś zmęczony. Ale nie powiesz jej tak tego, tylko po prostu się wkurzysz i trzaśniesz drzwiami, a ona się rozpłacze (albo rzuci talerzami, albo rzuci ciebie. Zależy od temperamentu).


O emocjach się nie mówi
Jak już kiedyś stwierdziłam  – na co dzień nie mówimy o emocjach. Czy to dlatego, że się ich wstydzimy, czy dlatego, że w ostatnim czasie  po prostu się tego nie robi, nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Więc ciężko jest nam pozbyć się tych niedomówień, które mają podłoże emocjonalne. Jednak to właśnie ukrywanie ich – szczególnie w bliskich relacjach tworzy konflikty. A im dłużej je zatajamy, tym rośnie skala kłótni. Mała niewyjaśniona sprzeczka, może przerodzić się w „ciche dni”. Podczas kłótni ciężko jest zapanować nad emocjami i spokojnie wyjaśnić motywy naszych działań. Jednak niedomówienia nie dotyczą tylko tych wielkich spraw. Dotyczą także tych mniejszych spraw. Jak na przykład półki, które czekają na zamontowanie w moim pokoju. Powiedziałam kiedyś o tym mojemu tacie i powiedział, że okej, zrobi to. Jednak dni mijają, a na ścianach półek nie widać. Mój wniosek: tata nie ma ochoty na domowe robótki, więc grzecznie czekam na chwalebny moment.  Ale może zwyczajnie, o tym zapomniał? Ja jednak nie wspominam o tym, bo nie chcę wyjść na zrzędę. A gdybym delikatnie mu przypomniała, mogłabym się cieszyć półkami (wiem,  przybite półki na ścianach, to idealny powód do radości…).


Powiedz, czego chcesz
Nie wiem jak Wy, ale ja często nie mówię, o tym, czego oczekuję. Więc w rezultacie tego nie dostaję, bo i skąd ktoś miałby się domyślić czego chcę, a rozczarowanie rośnie. Dopiero  gdy zwerbalizuję swoje oczekiwania, jest szansa, że ktoś je spełni. Jasne, że czasem jest tak, że nikt nie będzie spełniał twoich zachcianek ot tak, albo ty możesz sobie chcieć i nie, a życie toczy się swoim torem, jednak jeśli nie powiesz jasno, co ci leży na sercu – nikt sam się tego nie domyśli.


Więc lekcja na dziś dla każdego i dla mnie: więcej mówienia wprost, o co nam biega, a mniej niedomówień i być może życie będzie prostsze o 3,25% w skali roku.
Jesień to drobne przyjemności. Ba! Życie składa się z niewielkich przyjemności, o których często zapominamy w oczekiwaniu na ogromne sukcesy.





Herbata. Naprawdę chcesz o niej pisać? No hej! Przecież ona na to zasługuje. Pewnie tyle ile lat żyjesz, tyle jest z  tobą. Dzieli z tobą czas radości i smutku. Tak, tak, chyba że prowadzisz zdrowy tryb życia i pijesz tylko wodę ze źródła szczęścia. W takim razie nie przeszkadzaj mi rozlewać otoczki chwały wokół tego napoju. Ewentualnie możesz zatopić się we wspomnieniach i powspominać czasy, gdy jeszcze ją piłeś.

Herbatę można pić z cukrem lub bez, z cytryną, miodem, czy miętą, chłodną lub gorącą. Do posiłku lub bez szczególnej okazji. W sumie to całkiem zabawne, ale herbata może być też wyznacznikiem czasu wizyty jakiegoś gościa. Przychodzą do ciebie i pytasz, czy chce herbaty (lub kawy, ale dzisiaj o kawie nie będzie, więc na razie to pomińmy), choć gdyby tam do ciebie nie przyszedł, pewnie wcale nie miałby akurat ochoty na nią. Albo wpadają goście i mówią, że oni tylko na chwileczkę, nie, nie, ależ proszę nic nie szykować! To może chociaż napijecie się herbaty? No dobrze, niech będzie, wypijemy herbatę i uciekamy.

Ale herbaty nie byłoby bez kubka! Oczywiście ulubionego kubka. Jego kształt, faktura, kolor wpływają na smak herbaty. Naprawdę. Sama to sprawdziłam. I w zasadzie kupowanie fajnych kubków, nie miałoby sensu, gdyby nie nawyk codziennego picia herbaty (lub znów kawy, ale już mówiłam, że dzisiaj na piedestale jest herbata).

Z herbatą wiąże się wiele miłości. Gdy czeka na ciebie rano na stole, gdy ktoś wie ile słodzisz, bądź że nie słodzisz. Z herbatą wiążę się miłość, ilekroć ktoś cię zapyta, czy jej chcesz.


A jesienią? Ma najlepszy smak. Najbardziej ją doceniasz. No dobra, w sumie zimą także. Jednak to właśnie z jesienią kojarzy mi się najbardziej. Gdy przyzwyczajone do ciepła ciało, dotkliwie reaguje na nagłą zmianę temperatury i robisz, co możesz, żeby poczuć to ciepło. Oczywiście, gdy nie masz obok siebie osoby, która mogłaby przytulić. Bo jeśli się ma kogoś takiego, to herbata jest tylko drugą opcją.  


Nie wiem jak Wy, ale ja na samą myśl o wieczorze z kubkiem gorącej herbaty na kanapie, już czuję się zrelaksowana. 
Choć na ogół uważa się, że myślenie to cnota i jest rzeczą pożądaną, jak wszystko w nadmiarze – szkodzi. Roztrząsasz, analizujesz, nie możesz uwolnić się od dręczących myśli. I gdyby to jeszcze gwarantowało sukces. A często im więcej myślisz, tym bardziej nie rozumiesz i jest gorzej. Zupełnie jak z wiedzą – im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.




Nałogowy myśliciel
I nie mam tu na myśli żadnego Andrzeja – studenta IV roku informatyki albo doktora fizyki, który pracuje nad nowym wzorem. Mam tu na myśli każdą osobę – młodą, czy starszą, kobietę czy mężczyznę, mnie i Ciebie – osobę, która w pewnych sprawach myśli za dużo. O tym, dlaczego jest tak, a nie inaczej, a jak mogłoby być, a to, a  tamto, co może pójść nie tak, dlaczego coś poszło nie tak. Czasem dobrze jest się zastanowić nad swoim życiem, stanąć oko w oko z trudnymi pytaniami, jasne, jak najbardziej. Jednak jeśli każdą rzecz zaczynasz roztrząsać w ten sposób, wpadasz w pułapkę. Nie ma cię tu i teraz, bo jesteś w świecie myśli, analiz, równań, które czasem wpędzają cię w błędne koło. Często im więcej myślisz, tym gorzej się czujesz i popadasz we frustrację.


Wszyscy to znamy
A mówili, że będzie fajnie. Filozofowie, pradziady i uczeni zapewniali, że rozum to potęga, a tymczasem masz wrażenie, że od nadmiaru myśli wariujesz. Czasem wszyscy myślimy za dużo. Szczególnie wtedy, gdy stykamy się z jakimś problemem. Oczywiście zawsze trzeba się z nim skonfrontować, przetrawić, ale często popadamy w nałóg myślenia. Budzisz się – rozmyślasz, jesz obiad – analizujesz, kładziesz się spać – znów rozmyślasz. Rozpatrujesz każdą opcję, analizujesz każdy szczegół – a życie jak to życie i tak zaskakuje.


Kiedy myślenie zawodzi
Nie da się wszystkiego ogarnąć rozumem, w sposób racjonalny. Czasem chciałoby się nawet wyłączyć myślenie, prawda? Tylko jak? Nie bardzo się da. Trzeba czasem umieć powiedzieć sobie dość. Sama wiem, że im więcej nad czymś myślę, tym bardziej nie wiem, co zrobić. Dobrze jest dać sobie czas na przeanalizowanie, ale niech będzie to opomiarowany czas. Nie można w nieskończoność katować się myślami.



Overthinking – kiedy nadmierne myślenie staje się problemem
Bo o ile dokładna analiza problemu nie jest zła, o tyle zapętlanie myśli i ciągłe analizowanie w s z y s t k i e g o (dosłownie), może przynieść nam więcej szkody niż pożytku.  O v e r t h i n k i n g to termin z psychologii, a ponieważ znam się na tym wcale, zarzucam wędkę – jeśli zaciekawił was termin, poczytajcie o tym, chociażby tutaj. Ale uwaga: nie myślcie o tym za dużo ;)


Ps. W ogóle to zróbmy sobie czasem dzień na niemyślenie! Od tego tylko głowa boli. 
Memy z fanpejdża Ból istnienia Schopenhauera szybko stały się popularne. Prawie każdy portret filozofa z pesymistycznym tekstem dostaje okejkę i to nie tylko ode mnie. Na co dzień w rzeczywistym życiu udajemy twardych i chowamy prawdziwe emocje, po to by później dać im upust w Internecie. No bo ile może je w sobie tłumić? Dawniej było emo, dzisiaj są anonimowi ludzie szerujący i repostujący smutne obrazki na zupie i tumblrze. Czy anonimowe smutasy to nowa subkultura?


Anonimowi kolekcjonerzy smutnych cytatów
Soup to mikroblog, na którym możemy dodawać, a także repostować zdjęcia, cytaty, filmiki itp. Użytkownicy są raczej dość anonimowi. Trudno znaleźć kogoś z Twojej miejscowości, czy szkoły (no chyba, że ten ktoś sam wyśle Ci linka do swojego profilu). Bardzo popularne są tam przede wszystkim smutne cytaty, czy zdjęcia. No dobra, może nazwanie ich smutnymi, jest niewłaściwe, bo to jednoznacznie kojarzy się z dawnymi zdjęciami żyletek i innych takich. Pesymistyczne? Życiowe?
Jakby ich nie nazwać, łączy je to, że dotyczą głęboko skrywanych emocji. Melancholia – to dobre określenie.



W głębi duszy jesteśmy smutasami
A Internet jest miejscem, w którym możemy dać upust swoim skrywanym na co dzień uczuciom. Lansowanie stylu bycia osób silnych, zdecydowanych i odważnych sprawia, że nie mówimy o tym, czego się boimy, czy co nas smuci. W ogóle w życiu codziennym nie ma przyzwolenia na uczuciowość. I dlatego sięgamy do Internetu, żeby poszukać tam jakiegoś ukojenia. Na przykład poprzez repostowanie smutnych obrazków.


 

Czy to już subkultura?
Tak jak dawniej było emo, tak dzisiaj są anonimowe smutasy. Modna też stała się depresja, ale to temat grząski i nie chcę go nawet poruszać. Jednak bycie smutnym w Internecie, także stało się, popularne. Założenie jest proste: będziemy smutni i będziemy dodawać mnóstwo smutnych cytatów! Czy jest to maska? Próba przynależenia do jakiejś społeczności? A może problemem w tym jest to, że ukrywamy to, co czujemy naprawdę i dajemy upust emocjom, kiedy jesteśmy anonimowi?

Ciocia Karolina radzi: jak uporać się ze smutkiem
Picie wina przy repostowaniu smutnych obrazków i cytatów na soup, gdy w tle leci melancholijna melodia. To kadr jak z filmu, jednak prawdziwe życie niewiele ma się do tego. 


A tak na poważnie. Czy repostowanie takich obrazków, czy cytatów ma jakieś znaczenie? Chyba tak. Jest to moment, kiedy konfrontujemy się ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Tymi uczuciami, które na co dzień chowamy gdzieś głęboko, odkładamy na później. To moment, kiedy uświadamiamy sobie, że nie tylko nam jest teraz źle. A może smutek to choroba XXI wieku? 
Gdzieś wyczytałam: „pokaż mi swoją zupę, a powiem Ci kim jesteś”. I bynajmniej nie chodzi tu o zupę, że zupę, a o profil na soup.io. Bo tam faktycznie możemy być sobą. Dodawać i repostować cytaty,o tym czego się boimy, co nas martwi, a co bawi. 

Jeśli Ty też chcesz porepostować smutne obrazki i cytaty, gdy życie daje Ci w kość (np. wtedy gdy dostaniesz jedynkę z pszyry, albo ktoś zje twoje ciastko) wchodź na soup.io, zakładaj konto i zatrać się w krainie melancholii! Oczywiście znajdziesz tam także całkiem zabawne memy i wartościowe cytaty, także zapraszam do zabawy! To miejsce, gdzie warto przepaść na długie godziny ;) (Przynajmniej ja tam przepadam).
Słońce słabiej grzeje, dzień coraz krótszy, na ciepłe romantyczne noce też już nie ma co liczyć. I za co tu lubić wrzesień? Młodzież w wieku szkolnym na starcie skreśli ten post, bo szkoła. Zatem co fajnego jest we wrześniu?
   


      1. Polska złota jesień
      Kolorowe liście, które przykrywają ścieżki, wszędzie rozlana złota barwa. Przecież to jest jeden z najpiękniejszych widoków (zaraz obok zakwitających drzew, różowych zachodów, i ośnieżonych pól). Taka pogoda zdecydowanie nastraja do spacerów. Można tak jak w filmach rzucać się i tarzać w tych opadłych liściach, aczkolwiek, ja nigdy tego nie próbowałam. Może to rzeczywiście fajne, takie śmieszkowe. Ludzie na filmach zawsze są wtedy szczęśliwi, więc chyba trzeba tego spróbować.  No i nie zapominajmy, że tak jak latem sesje robiło się w zbożu, tak jesienią robi się w liściach.
      

      2.     Brak upałów
To za co nienawidzę lata, a inni je kochają – słońce, wysoka temperatura, ludzie półnadzy. Sama nie znoszę wysokich temperatur. Przed nimi nie można się ukryć nawet w domu, który nagrzewa się i przypomina saunę. Zawsze mam także ważniejsze wydatki niż wiatraczek. Na szczęście wraz z nastaniem września już go nie potrzebuję. Wrześniowe słońce jest dla mnie tym najlepszym, najodpowiedniejszym. Grzeje, ale nie za mocno.
      


          3.   Sweather weather – sweterkowa pogoda
      Nie lubię się negliżować nawet w upały (oczywiście nie chodziłam w swetrach latem, bez przesady). Za to lubię swetry, sweterki, a jesień to właśnie czas, kiedy można powoli wyciągać je z ciemnych zakamarków szuflad, gdzie cisnęliśmy je, kiedy nastały pierwsze ciepełka. Co jest fajnego w swetrach? Są milusie (oprócz tych gryzących!), można się nimi opatulić i poczuć bezpiecznie, prawie jak w ramionach ukochanego (żart, bo w sumie nie wiem, jak to jest)



      4.    Zapach zbliżającej się jesieni
Hej, czy wy też uważacie, że każda pora roku ma swój zapach? Oczywiście, kiedy byłam w wieku szkolnym, zbliżający się wrześniowy zapach mnie niepokoił. A od kiedy skończyłam szkołę, uważam, że jest naprawdę cudowny. Ale uwaga: zapach początku września jest odmienny od zapachu jesieni. Ta druga pachnie dymem i zapowiada szarą jesień (która dla mnie także bywa fajna <no, chyba że pada deszcz, a tobie puszą się włosy od, chociażby odrobiny wilgoci>).
     

      5.    Na grzyby!
Właaaśnie! Jesień to czas, kiedy chodzi się na grzyby. Nie jest to łatwe zadanie i wszyscy ci, którzy mówią, że: tak, grzybobranie zdecydowanie uspokaja i relaksuje, są podejrzani. A gdzieżby! Grzybobranie to rywalizacja! To wyścig o to, kto zbierze najwięcej (jadalnych!) grzybów. A co ze stresem? O rany, jak ja się frustrowałam, kiedy chodziłam po lesie, wytężałam wzrok i kiedy już myślałam, że to grzyb, okazywało się, że to liść albo szyszka. Ale kiedy już zejdzie z ciebie presja, że udało Ci się znaleźć ten pierwszy okaz, dostrzegasz, że to las, natura, i że żyjesz w harmonii z przyrodą niczym jeden i drugi Boryna z „Chłopów”. A później znów chodzisz 10 minut i nic nie ma i myślisz: koniec, już nic nie znajdę, zostanę grzybowym frajerem z jednym grzybkiem na koncie. I znajdujesz małego podgrzybka i schemat się powtarza. Ale dla tych kilku sekund chwały, kiedy mówisz: „o mam, znalazłem/znalazłam!”, warto chodzić na grzyby.

Więcej powodów nie wymyślę. Za to, jeśli Wy macie jakieś powody, za które lubicie wrzesień, to koniecznie napiszcie. Ja lubię jesień, ale nikogo nie nakłonię, żeby też ją polubił, bo tak jak ja nie lubię lata, tak inni mogą nie lubić jesieni i trzeba to szanować. Ogólnie trzeba się bardzo szanować, bo szacunek to podstawa koegzystencji ludzkiej, pamiętajcie o tym J


Ps. Myślę, że pointą z tego posta jest to, że trzeba się szanować. Więc zawsze warto czytać wszystko do końca!

W dzisiejszych czasach, kiedy chcesz się czegoś o kimś dowiedzieć, wchodzisz na Facebooka i sprawdzasz jego profil. Lustrujesz dane, które jednocześnie określają człowieka tak bardzo i tak niewiele.



Wszyscy strasznie spinamy się, aby być jacyś. Codziennie rysujemy siebie, dolepiamy do siebie klejem kolejne kartki, zdjęcia, wrysowujemy się w ramki, aby poczuć, że jesteśmy czymś więcej niż imieniem i nazwiskiem. 
Jakub Żulczyk z książki Radio Armageddon

Lubimy czuć się kimś, wkładać w schematy i przypinać sobie etykietki.


Geneza zjawiska:

Tak zaczyna się większość rozmów z nowo poznanymi ludźmi: jak masz na imię? Gdzie mieszkasz? Gdzie studiujesz/pracujesz? Wiadomo, od czegoś trzeba zacząć i nawet chęć najgłębszego poznawania drugiej osoby, musi rozpocząć się właśnie od odkrywania tych najpłytszych warstw.


Zaprezentuj siebie w Internecie

Ewolucja dokonała się wraz z rozwojem portali społecznościowych (Karolina, znowu zrzędzisz? To już robi się nudne). Chyba wszyscy wiemy, jak wygląda design profilu na facebook’u i znamy ten prostokącik opisujący całego Ciebie w kilku prostych i podstawowych informacjach. Gdzie pracujesz, co studiujesz, gdzie mieszkasz, z kim sypiasz. Dodajemy swoje profilowe zdjęcia, wybieramy grafiki do tła tak, aby spersonalizować i urządzić nasz profil – wyrazić siebie.

Modą na Instagramie stało się charakteryzowanie siebie w tych zimnych wyrażeniach: studentka tego i tego, fotografer, amator gry. Jest to rodzaj dodania siebie do danej społeczności. Po prostu chcemy gdzieś należeć, być częścią czegoś. Definiujemy siebie w kategoriach.
Jednak nasze życie nie sprowadza się do tych kilku podstawowych informacji. 


Chcemy czuć się zdefiniowani

Mnie osobiście to uzupełnianie profili o podstawowe informacje nieco bawi. Oczywiście nie potępiam tego, bo i byłoby to bezsensowne. Sama wielokrotnie korzystam z dobrodziejstwa tych danych, żeby sprawdzić, co też na przykład studiuje ten przystojny młodzieniec, który mi się tak podoba. Zwróciłam jednak na to swoją uwagę, bo o ile na facebooku jest to część profilu nieco narzucona, czy też zaproponowana przez twórców portalu, o tyle na Instagramie robi się to już dobrowolnie. To by świadczyło o tym, że faktycznie spinamy się, aby być jacyś. I chociaż przytoczony wcześniej cytat, jest jeszcze trochę o czym innym, to zapożyczam sobie właśnie tę część.

Lubimy być jacyś – określeni i zdefiniowani. Tylko jak można zamknąć taką złożoność, jaką jest człowiek w tych kilku schematycznych wyrażeniach? Nie można tego robić.

Wspomniałam, że nieco mnie to bawi. Przypomina mi to faktyczną etykietkę, jak jakiś produkt: Oto Karolina, studiuje to i to, tu i tam, mieszka gdzieś tam. Czasem widzę, że gdy tylko, ktoś znajomy dostanie się na nowe studia, czym prędzej uaktualnia swój profil, uzupełnia o nowe dane.


Wirtualne „ja”

To także jest kolejne potwierdzenie tego, co o mediach mówił McLuhan. W mediach tworzymy wirtualnego siebie. To też właśnie w wirtualnym świecie zaspokajamy tę potrzebę określania siebie. Tego, że jesteśmy konkretną osobą, o której można powiedzieć suche fakty: skądś pochodzi, coś tam w życiu robi. Świat wirtualny faktycznie jest miejscem, w którym dokonujemy uporządkowania siebie, swojego ja. To jest chyba potrzebne. Choćby dla własnego poczucia stateczności. Jest to jedna z niewielu pewnych w naszym życiu. Czujemy się wtedy nieco pewniej?

Chcemy być jacyś i to nie tylko w Internecie. 
Patrząc na ludzi, których podziwiam, wydaje mi się, że są perfekcyjni. Z góry zakładam, że nigdy się nie mylą, prowadzą sielankowe życie i nie miewają pryszczy. A potem patrzę na siebie i zastanawiam się, co w planie Bożym poszło nie tak, jak trzeba.



Ukrywamy swoje słabości

To nic dziwnego, bo nikt z nas nie lubi czuć się gorszym i nie przyznaje otwarcie, o tym, czego się boi, co jest w nim niedoskonałe. Chowamy to w najgłębsze zakamarki siebie, udając tym samym, że te wady nie istnieją. Zwykło się nie mówić o swoich niepowodzeniach. To jasne, nikt nie lubi, o tym mówić, bo są to przykre doświadczenia. Często jednak nie mówimy o nich, dlatego że po prostu się wstydzimy. A wstydzimy się tego, że jesteśmy niedoskonali. Zakładając, że nie mamy prawa się mylić, potknąć, czy przewrócić, staramy się wytworzyć perfekcyjną wersję siebie – bez skaz. Patrzę na ładną dziewczynę i myślę o tym, że ona zapewne budzi się taka piękna. Podczas gdy ja potrzebuję 1/24 doby, żeby wyglądać jako–tako. Robi to większość z nas. Udajemy znawców w każdej dziedzinie, nie lubimy się mylić.


…a to wytwarza ciśnienie

Ciśnienie, żeby być ciągle lepszym niż ktoś inny, żeby mu co najmniej dorównać. Oczywiście rozwój osobisty to nic złego, ale życie pod ciągłą presją doskonałości, prędzej, czy później męczy każdego. O tym, że bycie perfekcjonistą oprócz blasków, ma też cienie, już pisałam. Tak się dzieje, kiedy przy każdym nowym zadaniu, w każdej sferze życia nawet nie dopuszczasz myśli, że ma prawo ci się nie udać.

Ukrywanie swoich słabości udaje się, ale do czasu. Jednak w końcu nadchodzi moment, kiedy musimy skonfrontować się ze swoimi słabościami. Najczęściej przychodzi to jednak w samotności. Przynosi to odrobinę rozczarowania, kiedy uświadamiasz sobie, że jednak nie jesteś perfekcyjny.
Ludzie nie przyznając się do swoich słabości, tworzą fałszywy obraz człowieka idealnego. To z kolei napędza niepewnych siebie do tego, żeby bać się przyznać, że są niedoskonali.


Świat byłby lepszy, gdybyśmy otwarcie mówili o swoich słabościach

No tak, bo czy nie łatwiej wstawałoby się z myślą, że mam prawo do błędów? Że wcale nie muszę i nigdy nie będę perfekcyjna? Jesteśmy ludźmi – mamy swoje zalety, ale także wady i trzeba się z tym liczyć. Jasne, że nikt na wejściu nie będzie mówił, że zamiast pysznego jabłecznika, wyszedł mu zakalec, ale nie ma sensu ukrywać, że jest się słabym cukiernikiem, a nie jakimś mistrzem wypieków.
Wiedząc, że nie jesteśmy perfekcyjni łatwiej też przyznać się do błędów i uniknąć nieporozumień w relacjach z ludźmi. 

Naprawdę dobrze jest się przyznać, nawet jeśli tylko przed samym sobą, że nie trzeba ciągle być cool i fajnym. Że to nic, jeśli zupa dyniowa za pierwszym razem wyszła ci za rzadka, a drugim za gęsta.


Cześć, jestem Karolina i nie jestem idealna

Tak. Bywam nudna i leniwa. Nie lubię się mylić i czasem jestem w stanie strzelić największą głupotę na świecie. To o zupie dyniowej z akapitu wyżej to o mnie. Dodatkowo za pierwszym razem oparzyłam sobie nią nogę. Na w-fie zawsze byłam wśród tych najgorszych, bo mam słabą koordynację ruchową, toteż często się potykam i zawadzam o rzeczy. Często się wstydzę i mam krzywy nos no i zęby (że krzywe w sensie). Zwykle trzeba mi też tłumaczyć coś kilka razy. Nie jestem piękna, ale zaczynam akceptować swój wygląd. Ostatnio nawet nie maluję rzęs, kiedy gdzieś wychodzę (uważam, że to spory wyczyn) i nie prostuję włosów. A robię to dlatego, że uświadomiłam sobie, że przecież nie jestem perfekcyjna i wcale nie muszę do tego dążyć. Mogę być po prostu człowiekiem.

Ale wiecie, kiedy najłatwiej sobie odpuścić bycie perfekcyjnym? Kiedy poznasz kogoś, przy kim jesteś sobą ze wszelkimi niedoskonałościami, a ten ktoś nadal cię lubi.


Także ciągłe bycie fajnym i idealnym zostawiam innym. 
Jakieś 2 lata i trochę temu skończyłam 18 lat. Tak zwana dorosłość zastała mnie trochę w powijakach. Pod groźbą kary kazali mi wyrobić sobie jakiś tam dokumencik zwany dowodem, na który wielu tak bardzo czeka, a który mnie nie bardzo był potrzebny. Tak. Od dwóch lat jestem pełnoletnia. Ale na dorosłość mam jeszcze czas.




Bardzo często łapię się na tym, że myślę: jak już dorosnę, to zrobię to i to, po czym nagle okazuje się, że teoretycznie mogłabym już to zrobić, a nawet powinnam. Trochę jest mi przykro, gdy widzę moich rówieśników, którzy już pracują, zaręczają się, wyruszają na wakacje autostopem, podczas gdy ja ciągle jaram się skarpetkami  w misie. Wcześniej wydawało mi się, że problem z odczuwaniem mojego prawdziwego wieku to wina mojego infantylnego wyglądu. Jak mam się zachowywać dorośle, skoro wyglądam jak nastolatka? Wtedy wyobrażam sobie siebie jako małą dziewczynkę, która stroi się w sukienki i buty mamy. Jednak kiedy w końcu po tych dwóch latach posiadania dowodu, postanowiłam skorzystać z jego mocy i kupić legalnie piwo, okazało się, że pani w sklepie wcale nie chce zobaczyć mojego poświadczenia o pełnoletności i pomyślałam, że chyba nie wyglądam aż tak dziecinnie. Skoro nie wyglądam dziecinnie to ejże! Mogę być dorosła. Ale nie jest tak łatwo. Problem leży gdzieś indziej. Uwaga, nic odkrywczego: jak zwykle w głowie!

Zdaje się, że dorosłym nie staje się z dnia na dzień wraz z datą osiemnastych urodzin, jak wielu uważa. Dorosłość to nie jest stan, kiedy w końcu możesz kupić legalnie wódkę, czy papierosy albo zrobić sobie tatuaż i prawko. Dorosłość zaczyna się wtedy, kiedy to sobie uświadomisz i zaczniesz podejmować własne decyzje z całą odpowiedzialnością za nie. I wcale nie jest to niepopełnianie błędów. Brzmi banalnie i w zasadzie Karolina, po co sobie ścierasz klawiaturę?

Ale boimy się dorosłości, czyż nie? Dorosłość wywołuje w nas, młodych, lęk co najmniej jak nazwa choroby. To stan pełen mitycznych opowieści, które słyszysz od starszych, którzy opowiadają o niej jak o wyprawie w dżunglę pełną jadowitych węży i pająków. Kiedy po przekroczeniu magicznej liczby 18 nieśmiało zwierzysz się rodzinie, że kurczę, ciężko jest być dorosłym, odpowiedzą Ci dumnie: no cóż, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Lepiej się przygotuj, bo będzie już tylko gorzej!”. Straszą cię kredytami, opłatami, pieluchami i tym, że jeśli cię coś boli to, zamiast zwierzać się z tego mamie, która wie, co na to poradzić, musisz umówić się do lekarza. Nic dziwnego, że boimy się dorastać. Dorośli podobno wiedzą, czego chcą i konsekwentnie dążą do wyznaczonego celu. Nie wstydzą się i nie stresują (naprawdę myślałam, że dorośli tak mają L). Być może tak jest. Nawet jeśli jest tak, jak mówię, to jest to kwestia doświadczenia. Ale ty nie musisz od razu taki być. Ty się dopiero przecież uczysz bycia dorosłym. Przecież uczymy się całe życie. Dorosłość to nie jest etap, który się osiąga nagle i już, pozamiatane. To chyba jest ciągły proces, który faktycznie, już się rozpoczyna, ale którego nie musisz w całości od razu, w całym zestawie osiągać teraz. Na każdego przyjdzie czas. Jedni są gotowi szturmować dorosłość wcześniej, inni trochę później. Jedni robią duże kroki w dorosłość, inni trochę mniejsze. Jednak koniec końców, każdy dojdzie do tego, co kryje się pod nazwą d o r o s ł o ś ć. 

Dlaczego więc każdy straszy nas dorosłością, a nikt nie mówi nam o jej naprawdę pozytywnych aspektach? Okej, jasne, straszą nas, żebyśmy się nie zachłysnęli tą rzekomą wolnością, żeby rozczarowanie nie było bolesne. Jednak dobrze byłoby wspominać też o tym, że dorosły może decydować sam o sobie. Nawet jeśli się potknie, to będzie to jego własny upadek. Dorosły staje się panem swojego życia. Dorosłość to taki etap, kiedy zaczynasz czuć, że twoje życie jest w twoich rękach. Często ten fakt mnie przeraża i zapewne dlatego ciągle wolę myśleć o sobie jako dziecku. Dalej, stajesz się odrębną jednostką, która nie jest już oceniana jako dziecko państwa X, tylko dorosły człowiek.

Kiedy lęki wywołane czarnymi scenariuszami opowiadanymi przez tych, którzy utracili całą frajdę z tego stanu, paraliżują cię, to normalne, że odrzucasz tę prawdziwą dorosłość. Nie bardzo zgadzam się ze stwierdzeniem, że dorosły to ty jesteś dopiero wtedy, kiedy sam na siebie zarabiasz i opłacasz wszystkie rachunki sam. Oczywiście jest to duży skok w dorosłość, jej apogeum, ale czy jej przejawem nie jest także, to kiedy sam pójdziesz do urzędu albo powiesz rodzicom, że wcale nie chcesz być prawnikiem a weterynarzem?

Inna sprawa, że rodzice czasem nie chcą pogodzić się z odcięciem pępowiny, a w dodatku jako teoretycznie dorośli nie jesteśmy niezależni finansowo, więc mają dobry argument. A przecież powinni stać w gniazdku na straży i patrzeć jak ich dzieci rozwijają skrzydła i uczą się latać (co za piękna metafora). Tyle że oni czasem też nie zauważają tego, że ich dzieci już dorosły. Jeśli im to pokażemy, oni także dostrzegą w nas dorosłych.

Jasne, dorosłość jest trudna, ma swoje cienie, ale ma także blaski, o których mało kto wspomina. To, co jest tymi blaskami, też nie zawsze jest łatwe i nie przychodzi lekko.Dorośli z długim stażem oczekują od nas młodych, że z dnia na dzień porzucimy swoje nawyki i wskoczymy w dorosłość. Wydaje im się, że stanie się dorosłym będzie jak przekroczenie progu. Dorosłości trzeba się nauczyć. Tylko wszystko małymi kroczkami. Najważniejsze, żeby czasem powiedzieć sobie: tak, jestem dorosły, ale nie muszę wszystkiego umieć od razu. Najważniejsze to dać sobie czas i nie myśleć ciągle o dorosłości jako o schemacie i liście zadań, którą musisz opanować już teraz, w tej chwili. 
Przecież to niewykonalne cholibka no!


A więc tak, jestem pełnoletnia. Nie muszę być jednak tak dorosła, jak moi rodzice. Jeśli potrzebuję zadzwonić w jakiejś sprawie, niestety muszę już zrobić to sama, ale to nic złego, że ciągle się wstydzę. To nic złego, że  nie rozumiem wszystkich podpunktów w ogłoszeniu o wynajem mieszkania. Najfajniejsze jest jednak zdobywanie doświadczenia. 
Nie ma chyba osoby, która by nie znała popularnej anime Pokémon . Główny bohater – Ash wraz z przyjaciółmi podróżuje w poszukiwaniu Pokémon ów. Teraz Pikachu i spółka powracają do łask, a to za sprawą mobilnej gry Pokémon  Go, dzięki której każdy z nas może wcielić się w rolę mistrza Pokémon  i złapać je wszystkie tyle, że… w realnym świecie. Nawet na swoim podwórku. I nie swoim także.



Pokémon  Go to mobilna gra wykorzystująca technologię rzeczywistości rozszerzonej. Oznacza to, że z dzięki kamerze w smartfonie czy tablecie i technologii GPS rejestrowany jest obraz realnego świata, na który, nakładane są postacie pokémonów, które należy złapać. Tak więc wystarczy wyjść z domu, a może się okazać, że tuż za rogiem znajdziemy na przykład Eevee. Zadaniem gracza jest odszukanie z pomocą wskazówek wytycznych GPS i zdobycie  jak największej ilości pokémonów, a następnie walka z innymi trenerami.

Chociaż gra miała swoją premierę na początku lipca, już odniosła wielki sukces. Grają nie tylko młodzi, którzy Pokémony oglądali w telewizji. W Internecie pojawiają się zdjęcia grup ludzi w różnym wieku, które dla niewtajemniczonych wyglądają jak prawdziwa inwazja zombie. Gracze często umawiają się na wspólne szukanie pokémonów, zrzeszają się w grupy. Chodzą po realnym świecie z nosem wetkniętym w smartfona . Chociaż wpatrywanie się w ekran swojego telefonu było niebezpieczne dużo przed wydaniem gry, to biorąc pod uwagę siłę zaangażowania niektórych graczy, może budzić to znaczący niepokój. W Internecie prócz zdjęć można znaleźć także opowieści jak to, ktoś prosił o możliwość wejścia na podwórko, bo tam akurat jest ukryty Pokémon . Poszukiwane stwory pojawiają się w różnych miejscach: mogą być ukryte w kościołach, muzeach, czy w sklepach lub restauracjach. Chociaż akurat ci ostatni w Pokémon owej rewolucji upatrują zysków miejsca kultu, czy pamięci nie są odpowiednie na tego typu zabawy.

Co jednak pozytywnego niesie za sobą gra, na której punkcie oszalały miliony? Na pewno to, że żeby w nią grać trzeba wyjść z domu. Biorąc pod uwagę, że Pokémon  Go skłania w jakiś sposób do większej aktywności ruchowej, jest to naprawdę pożyteczna gra. Poza tym pokémony wydają się naprawdę miłymi dla oka stworkami. Poza tym przypominają te lata dzieciństwa, kiedy przeżywało się każdy odcinek przygód Asha Ketchuma.


Zastanawia mnie tylko, co  sprawiło, że tylu ludzi zatraciło się w tej grze? Bo naprawdę trzeba mieć w sobie mnóstwo determinacji i zapału, żeby przemierzać realne kilometry w poszukiwaniu nierealnych stworków. Mój wcześniejszy argument o tym, że są całkiem miłe dla oka jest rzeczowy i biorę go pod uwagę. Jednak za tym musi stać coś więcej. Może znów jesteśmy pod wrażeniem załamania bariery między tym, co wirtualne, a rzeczywiste? Generalnie nic nie mam do samej gry. W dzieciństwie kochałam Ascha Ketchuma i Pokémony. Jednak widok ludzi, którzy jakby tracąc zdrowy rozsądek, udają się do miejsc, gdzie wstęp jest zabroniony nieco mnie przeraża. Tak samo jak sprawa z wchodzeniem do kościołów, bo akurat znajduje się tam pokémon. Halo, ludzie. To gra. Nawet jeśli gra jest spoko, to chyba nie należy dawać z siebie 100% w tej grze, a zostawić sobie z jakieś 10% na racjonalne myślenie. 
Dopóki wszystko ma swój umiar ؘ– jest okej. Mimo że gra angażuje do wyjścia na zewnątrz, nie eliminuje problemu udziału smartfonów w naszym życiu. Wręcz przeciwnie problem pogłębia, ale jeśli daje przy tym radość ze złapania kolejnego pokémona… to chyba nie mam się czego czepiać. Okej, grajmy sobie w łapanie pokémonów. Któż nie chciałby zostać Mistrzem Pokémon? Ale pamiętajmy, że to jednak wykorzystuje ona rzeczywistość zaledwie w połowie i ciągle pozostanie tylko grą. 
Jako mała dziewczynka, którą ciągle jestem, wydawało mi się, że pewnego dnia po prostu poczuję miłość i to odwzajemnioną. Wydawało mi się to normalne i zwyczajne. 





Jednym z moich ulubionych cytatów, którego bez skutecznie próbuję się nauczyć na pamięć jest ten o prawdziwej miłości Jay’a jakiegoś tam Ashera (no nie znam gościa, nie czytałam żadnej jego książki i jeśli tylko chcecie, możecie mnie za to zbesztać do reszty, bo jak to tak, ulubiony cytat, a nie wiesz skąd pochodzi? Dziewczyno, co ty sobą reprezentujesz? Ja go lubiłam/em, zanim był modny!):


Zawsze powtarzam, że nie wierzę w prawdziwą miłość, ale, że zostawiam drzwi uchylone, bo nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby ktoś zechciał pewnego dnia udowodnić mi, że się mylę.

Zanim zaczniemy. Jako singielka z dwudziestoletnim stażem mam pełne prawo wypowiadać się na temat miłości i związków. 

Zatem o miłości! Gdzież jesteś? 
W książkach i filmach. 
Koniec.

Jako mała dziewczynka, którą ciągle jestem, wydawało mi się, że pewnego dnia po prostu poczuję miłość i to odwzajemnioną. Wydawało mi się to normalne i zwyczajne. Po prostu będę miała super chłopaka, później super męża, ja będę super żoną i będziemy wiedli super życie. Nie zastanawiało mnie, że tak jak ja mam kilka wad, tak też on nie będzie idealny. Nie obawiałam się tego, że: o mamuńciu, a jeśli nikt nigdy mnie nie pokocha, bo jestem niecierpliwa i nerwowa? Miłość wydawała się łatwa i zrozumiała. W moich wyobrażeniach nie było miejsca na kompromisy, akceptację irytujących zachowań, wątpliwości czy to przyjaźń, czy kochanie i wybór między wyglądem a osobowością. 
Wygląda na to, że miłość nie jest łatwa. Czasem chyba trzeba jej pomóc, bo jeśli się nic nie robi, to ona sama nie przyjdzie (nie licząc tych opowieści z poczytnych magazynów z niewiarygodnymi historiami pod tytułem „poznałam miłość swojego życia w supermarkecie”). Jeśli jednak robisz za dużo i na siłę dopatrujesz się jej w każdym nowo poznanym człowieku (ja), to też jest źle. 

Często bywa też tak, że obok siebie masz kogoś odpowiedniego, ale ciągle z nadzieją na poczucie „tego czegoś” szukasz wszędzie: może pod drzewem, może pod gazetą, a może na drugim końcu świata – a pójdę i sprawdzę, może wygram miłość. Czekamy z utęsknieniem na tę strzałę amora i coraz bardziej zastanawiamy się, czy czasem nie skończyła mu się amunicja. 

Rzadko zdarza się, żeby ten, który Tobie się podoba, zakochał się też w Tobie. Jednak zdarza się! Więc dlaczego właściwie Tobie miałoby się nie udać, prawda? No nie wiem, może to ten niekorzystny układ planet?
Coraz częściej przekonuję się, że jednak, że ta tak zwana miłość to po prostu układ między dwojgiem mniej lub bardziej dopasowanych osób, że odtąd i odtąd jesteśmy razem, przestrzegamy jakichś reguł. Taka unia, związek. Wiadomo, że codziennie będę mijała/mijał kogoś seksowniejszego niż ty, ale przecież umawiamy się na coś. I oczywiście, że będziemy się kłócić, ty będziesz mnie wkurzał, a ja ciebie, ale jesteśmy w związku. I fakt, możliwe, że w pewnym momencie będę miała dość twoich dresów, a ty mnie bez makijażu rano, ale no cóż, na coś się umówiliśmy. Po kilku lub nastu latach pewnie będziemy czuć do siebie przywiązanie, ale taka jest kolej rzeczy. Szukamy miłości po to, żeby radzić sobie z życiem we dwoje, bo samemu, to trochę trudno.

Miłość polega chyba na tym, żeby z n a l e ź ć kogoś najbardziej odpowiedniego. Żadna tam magiczna siła, gwiazdki, amorki i inne bzdety. A tę tezę potwierdzałyby liczne randki, na które ludzie chodzą: ten nie, tamten też nie, o! Ten mógłby być, ale może inny będzie spoko. 

Ta prawdziwa miłość jak z książki wydarza się raz na milion. A my (ja) ciągle czekamy z nadzieją, że to właśnie nam się ona przytrafi. 

Jaki morał z tego postu?
Czegokolwiek byś nie zrobił i tak będzie źle.

A tak naprawdę chciałam powiedzieć, że miłości chyba trzeba się nauczyć i, że w rezultacie to efekt jakiegoś procesu. Wy to pewnie wiecie, ale ja ciągle jeszcze nie. 

A więc tak. Można powiedzieć, że mam wakacje. Ale cóż to. Rozterki zostają nadal. Jak pamiętacie albo i nie (bo przecież kto to czyta?) tkwię w medialnym rozdarciu. Nie mogę się poddać temu, że jesteśmy niewolnikami urządzeń. Być może problem jest tym większy, że na co dzień stykają się ze sobą pokolenia różnych fal. Dziadkowie, rodzice – oni nie potrzebują facebooka, twittera, bloga, Instagrama. Widzisz, jak oni funkcjonują i co? I da się tak żyć. A ty nie potrafisz przeżyć chwili bez sprawdzenia portali.

Wczoraj miałam egzamin, na który obowiązywała znajomość tekstu McLuhana. Nie będę pisała kto to, co to, na co, i tak dalej. Musiałabym sięgnąć po moje kserówki i notatki, a uwierzcie, że wczoraj z radością cisnęłam nimi w kąt (żartuję, starannie i z należytym szacunkiem do źródeł naukowych złożyłam je do teczuszki). Niżej podam link do strony, która wyjaśni to dużo lepiej ode mnie. Sęk w tym, że jeszcze wczoraj, kiedy wydawało mi się, że wiem  o cóż to, rozchodzi się temu Panu, nie wiedziałam, że dał mi odpowiedź na męczące mnie pytania, czyli: dlaczego ciągle jesteśmy tak uzależnieni od mediów? I dzisiaj koleżanka, która ciągle czeka na egzamin, podzieliła się tym linkiem i nagle łał. Olśniło mnie:
Tak jak kiedyś karmiliśmy tamagotchi, dziś musimy karmić swój profil, by czuć jego spójność. To, na czym budujemy swoją tożsamość, narzuca kolejne zadania do wykonania. Innymi słowy, skoro powiedziałeś „A” zazwyczaj dopowiesz i „B”. 1
I to:
Korzystając ze współczesnych przykładów można powiedzieć, że najgorszą krzywdą, jaką człowiek może sobie wyrządzić, jest zaparte twierdzenie, że jego avatar jest tylko avatarem. Jeśli żyjąc on-line, świadomie kształtuje go jako część siebie, ma szansę utrzymać zdrową relację między wirtualnym a realnym „ja”. 2
Ja wiem, ja zdaję sobie sprawę, że dla Was to pewnie żadne odkrycie i Wy wiedzieliście to, zanim Dawid Podsiadło stał się sławny (no wiecie, to jest żart w stylu: luzerzy, ja znałem ten zespół, zanim był modny, ale bałam się, że nie zrozumiecie tej aluzji). Ja jednak potrzebowałam jakieś teorii na to. I mam. Dziękuję.
Więc słuchajcie, rozumiem. Rozumiem i już nie będę grzeszyć więcej. Ja w internecie to przedłużenie mojego prawdziwego ja i mojego układu nerwowego.
Więc teraz będę pielęgnować swój wizerunek w sieci, bez żadnego ,,ale”

A Wy jeśli chcecie:
a) dowiedzieć się więcej o McLuhanie i jego teorii zapraszam tu:
b) dowiedzieć się jak poszło mi na egzaminie, odpowiadam: super, o McL nie musiałam mówić
c) opuścić jak najszybciej tego bloga: wciśnij krzyżyk
d) napisać, że jestem głupia albo coś milszego: zapraszam do komentowania
e) COŚ, ale nie wiecie CO, to prawdopodobnie głód i musicie iść coś zjeść



Obsługiwane przez usługę Blogger.

Blogger templates