Niektórzy próbują nie używać, odcinać się. Jeszcze inni dają się wciągnąć na całego. A ja w tym wszystkim się gubię i zmieniam co chwilę strategie. Bronię? Nie bronię? Staram się zrozumieć albo usprawiedliwić własną żądzę użytkowania.



Odnoszę wrażenie, że nie odnajdujemy się w natłoku mediów, które wkraczają w świat rzeczywisty. Mam poczucie, że użytkowanie ich odbywa się na granicy moralności i zdrowego rozsądku. Nic dziwnego. W zasadzie zostaliśmy wrzuceni w wir nowości technologicznych. Tempo rozwoju smartfonowej rzeczywistości i możliwości, jakie one stwarzają, sprawiają nam kłopot. Ciągle przesuwają granice ingerowania w nasz świat realny. Konflikt w tej sytuacji jest jednak tragiczny. Nie ma dobrego rozwiązania w tej sytuacji. Używać czy nie używać? To żaden wybór.

Kiedy niedługo po przebudzeniu sprawdzam Facebooka, czuję, że nie jest to właściwe. Konfrontuję dawną rzeczywistość, jeszcze sprzed kilku lat, kiedy nawet nie wiedziałam, czym jest ta aplikacja i dostrzegam, że wkradła się w moje życie, rozgościła na sofie i nie ma zamiaru sobie pójść (jak personifikacje kaszlu w reklamach. Słabe porównanie). Zupełnie na serio. Wiesz jednak, że dawna rzeczywistość już nie wróci. Bo nie może, nie ma jak. Nie uda nam się przywrócić tego stanu sprzed… jak to nazwać? Rewolucji smartfonowej, Internetowej? Tak samo, jak nie dałoby się przywrócić rzeczywistości sprzed wynalezienia druku, żarówki czy samochodu. Ciągle postępujemy do przodu, dokonuje się proces ewolucji i ceną za niego jest właśnie nieodwracalna zmiana. Nie zawsze wydaje nam się obecnie moralna. Nie umiemy się w nim odnaleźć, ale to normalne dla każdej nowości. Reguły są ustalane na bieżąco, czasem z lekkim opóźnieniem.

Tak. To jest dziwne, że zanim zjemy zamówione designerskie jedzenie musimy zrobić snapa. Że z imprezy wstawimy zdjęcie na Facebooka. Na Instagrama dodamy zdjęcie opatrzone oklepanymi hasztagami. Ale wrzuceni w wir postępowych nowości dopiero badamy i wyznaczamy nowe granice przyzwoitości. Musimy je oswoić i okiełznać. To jasne, że czasem przekroczymy jakieś granice.
Internet nie jest rzeczywisty, prawdziwy. W samym słowie Internet zaprzęgnięte jest słowo iluzja i fałsz. Internetowa więź nigdy nie dorówna tej bezpośredniej. Hasztag #goodday nigdy nie będzie oznaczał: hej to jest naprawdę cudowny dzień! A śniadanie , którego zdjęcia są wrzucone na Ig w rzeczywistości wcale nie wygląda tak pięknie.

Ale my na tę iluzję się przecież zgadzamy prawda?

Niemniej jednak męczą mnie te stylizowane na dziennikarskie mądrości tweety, zdjęcia na Instagramie, które mają przypominać tę sławną blogerkę modową. A najbardziej wkurza mnie, to kiedy tracę humor, bo uświadamiam sobie, że nie będę wyglądała tak jak one. Nudzą mnie kolejne snapy z filtrem psa, z wydarzenia, na którym jest większość, albo filmiki znajomej, która po pijaku robi z siebie idiotkę.
I okej, mogłabym się z tego wypisać. Proste - nie chcesz? Nie oglądaj. Ale, cholerka. My jesteśmy w tym tacy unurzani.


Edit:
Po ostatnim koncercie, kiedy co druga osoba robiła snapa przez ¾ wydarzenia cofam wszelką wyrozumiałość, jaką pokładałam w to i owo (może najbardziej w ludzi - tfu! Nigdy więcej). 
Ja wiem, że to pieprzenie o niczym, ale
Kurde
Boli mnie to.
Może najbardziej to, że ja się w tym nie odnajduję.
A to jest mój kawałek internetowej podłogi (na którą o ironio narzekam).

Pa.
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Blogger templates